Tradycja to w Draconii rzecz niemalże święta. Pieśni, opowieści, sposób walki z którego jesteśmy znani, a który powoduje że pod najdzielniejszymi z wrogów miękną nogi, a co najważniejsze – Uczta Rocznicowa, sprawowana co roku. Dopóki Książę siedzi na swym tronie, a uczta się odbywa, Księstwo trwa. Raz większe, raz mniejsze, nie ma to znaczenia. Ważne że wciąż, pomimo różnych losu kolei, trwa.
Takoż i w tym roku Uczta odbyć się musiała. Wyznaczono datę na koniec sierpnia, kiedy słońce grzeje mocno, a dni są jeszcze długie i noce ciepłe, aby po raz kolejny odbyć wiec, a potem zasiąść wspólnie przy stołach i do późnej nocy weselić się razem z Księciem, słuchać pieśni, pić, ucztować, i planować przyszłe działania.

Ponieważ Rzeczyca, miejsce dwóch poprzednich uczt, Księciu zbrzydło, przeto tym razem wyznaczono inne – urodą swą dech zapierające, nad samą rzeką Vistulą na wysokim brzegu dogodnie rozłożone, otoczone lasem z trzech stron. To samo to miejsce w którym sojusznicza Wesoła Kompania na swoje uczty się zbiera, korzystając z gościny lokalnego kmiecia, który to znany jest wszem i wobec z tego że koni przednich ma mrowie. Ponieważ Kompania zapraszała Dracończyków na swe uczty nie raz i nie dwa, miejsce owo było nam znane, i choć dotrzeć do niego nie łatwo, to jednak widoki jakie się z niego rozpościerają wszelkie niewygody podróży wynagradzają.

W dzień poprzedzający Ucztę, Izbor, który zorganizował tabory niezbędne do transportu wszystkiego co w głuszy mogło być nam potrzebne, wyruszył w drogę, a reszta Dracończyków, którzy tego dnia na miejscu już znaleźć się chcieli, jak kto mógł, swoimi środkami na miejsce się udała. Pomimo wcześniejszych obaw, wozy z dobytkiem płynnie pokonały wał wiślany, jak i bagno, i bez przeszkód dotarły na miejsce. Później nawet Sikor, który miał w tej materii największe obawy, przyznać musiał że ogólnie to nie było tak źle jak myślał że będzie.

Popołudnie i wieczór zeszły na rozstawianiu obozu i drobnych pracach przygotowawczych – bo aby móc przygotować Ucztę w sposób godny naszego Księcia, więcej niż tylko kilku ludzi jest potrzebnych. Przeto kiedy już zrobiono wszystko co zrobione być mogło, bez większych przeszkód można było oddać się rozrywkom.

Następnego dnia słońce prażyć poczęło już od rana, kiedy to reszta Dracończyków, jeden za drugim, na wyznaczone miejsce przybywać poczęła. Co warte wspomnienia, Książę osobiście bladym świtem udał się aby swego syna, księcia Olgierda do obozu przywieźć, a zrobił to bez żadnej eskorty, i tak chytrze, że nim się kto zorientował już byli z powrotem. W międzyczasie dotarł też Franciszek, syn Izbora – więc tym razem również i przyszłość Księstwa miała być na uczcie reprezentowana.

Jako że uczt owych już całe mrowie w przeszłości było, tak i dracończycy sprawnie rozstawili wiatę (pomimo pewnych technicznych kłopotów), i stoły, Ciech w swym zwyczaju kuchenne sprawy wraz z Daerisem ogarnął, i nie minęło czasu wiele, a byliśmy gotowi.

I jak każe tradycja, odbyły się obrzędy. Książę sypał ziarno, i lał miód, przy na sztorc ustawionym axis mundi, bo choć Draconia oficjalnie chrześcijańska jest, to przecież wiadomo że starych Bogów nie ma co denerwować bez sensu. Rzym daleko, a my tu.

Potem odnowiliśmy z Księciem przysięgi, jeden za drugim padając na kolana przy tronie, i żadnych zmian na urzędach nie było, jeno Wszebor kąśliwie stwierdził, że się Kronikarz w swych obowiązkach nieco zaniedbuje, co też niniejszym nadrabiam, pisząc te słowa dobre dwa miesiące później.

Książę po przysiąg odnowieniu zadumał się nieco, i przemówił do ludu, z pewną radością i dumą, że pomimo upływu lat, pomimo wszelkich przeciwności, Księstwo jest razem, i wszyscy wspólnie stoimy w kręgu wiecowym.

Później był wiec – i podczas wiecu wielce radosna rzecz dla wszystkich Dracończyków się stała. Otóż podczas do uczty przygotowań nie jednemu i nie dwóm się wydało, że w tłumie czeladzi miga jakaś znajoma twarz. Twarz kogoś, kto wiele lat temu z własnej woli opuścił gościnny dwór Książęcy, i w świat się udał. Ale że, jak wspomniano, wiele lat temu to było, a ludzie zmieniają się, więc żaden z tych który ową twarz widział, pewności nie miał, czy mu się tylko nie wydaje. Jednak podczas wiecu wszystko stało się jasne – przed Książęcym tronem na twarz padł nikt inny, jak tylko sam Miś z Brochowa, dawny Księcia wojewoda, i o ponowne przyjęcie do służby poprosił. Wychudł przez lata, widać że tułaczka po świecie łatwą nie była, ale błysk w oku ten sam mu pozostał, i elokwencja ta sama. W dodatku nie sam na dwór przybył, tylko z towarzyszką, narzeczoną, o obco brzmiącym imieniu Daria, które to imię wkrótce potem na swojską Jagę zamieniła, aby w uszy dziwną mową nie kłuć. O szczęsny to dzień był! Oto sam Miś, w pieśniach opiewany, powrócił! Zaiste, jeśli kiedyś na jakiś zacny koncept wpadnę, a natchnienia nie braknie, to może i nową pieśń na ten temat jakąś ułożę. Książę Misia i Jagę na dwór przyjął, ku wielkiej uciesze zgromadzonych wojowników i ludu Draconii.

Rozpoczęła się uczta. Był i kołacz, i stoły od jedzenia i napitku się uginające, i pieśń o utraceniu Służewa, którą Izbor na rozkaz Księcia wykonał. Zanim zmrok zapadł, jeszcze w panzer kubba udało się zagrać, na odległość znaczną, i ponownie Izbor wykazał się Dziebora pokonując. A temu wszystkiemu przyglądali się bacznie Olgierd i Franciszek. Wielkie było wesele, choć w tym roku goście nie dotarli, różnymi przeszkodami zatrzymani.

Słońce zaszło, a w obozie jeszcze długo paliły się ognie, i trwały śpiewy i rozmowy, na tematy ważne, i te całkiem błahe. A przed północą dwóch rybaków przy obozie się pojawiło, nieświadomie przy miejscu uczty się znalazłszy, ale zobaczywszy obóz strojny a zbrojny, przezornie oddalili się szybko.

Ogniska tej nocy zgasły dopiero gdy na wschodzie niebo poczęło się różowić. Dobry był to dzień.

Co spisał dla potomności
Kronikarz Izbor